Lech-Czech-Rus
LECH - CZECH - RUS
POWIEść HISTORYCZNO-SPółCZESNA.
napisał
Zygmunt Miłkowski.
(T. T. Jeż.)
Napisawszy tytuł i wziąwszy pióro do ręki w celu opowiadania wypadków powieściowych, poczułem nagle coś nakształt zgryzoty sumienia.
Nie mógłem sobie zrazu wytłumaczyć, zkądby zgryzota owa pochodzić miała. Pomyślawszy jednak, domyśliłem się powodu.
Tkwi on całkowicie w tytule, który zawiera w sobie zarazem, i anachronizm i dwójznaczność.
Lech, Czech, Rus — są to postacie, odnoszące się do przysłoniętej mgłą legendową przeszłości — przeszłości odległej, bardzo odległej, z której doszły do nas same jeno
dźwięki chaotyczne, dostępne zaledwie takiej wyobraźni potężnej, jaką obdarzonym był nieśmiertelny twórca Lilii Wenedy, Balladyny i Króla Ducha; tytuł zaś opiewa, że owi Lech
— Czech — Rus, przedstawiciele epoki przedhistorycznej, wystąpić mają na polu historyi spółczesnej.
Niejeden przeto z czytelników zapyta: godziż się tak dowolnie brać dziejowe osobistości i przedstawiać je w czasie, z takiem widocznem chronologii pogwałceniem ?
Na zapytanie to odpowiadam tak: — Osobistości te przedstawiają ideę dziejową, która się wyraziła za pomocą legendy.
Idea owa, będąca nie czem innem, jak ekspresyą filozofii historycznej nie zaginęła, pomimo że nad nią dziesiątki wieków przemknęły, owszem, żyje — żyje tą potężną,
racyą bytu, która do bytu powołała trzy jednoszczepowe narody, związane w chwili narodzin swoich troistością braterską.
Z braci rodzonych — powiada podanie poetyczne — powstały bratnie narody.
Wypadki późniejsze rozerwały je, rozdarły, pokawałkowały, ze szkodą jak największą, i z krzywdą swoją tak ich wszystkich razem, jak każdego z osobna.
Tu nastręcza się pytanie: czy zadaniem dziejowem jest krzywdzić narody?
Filozofia historyczna odpowiada na to pytanie przecząco. Nie — narody nie są na to, ażeby je dzieje krzywdziły; nie! Idea braterstwa jest ideą niespożytą.
Nie połknęły jej apetyty moskiewskie i niemieckie.
Żyje ona i przebywa śród nas, nie jako upiór, ale jako testament polityczny, jako przestroga, której doniosłość olbrzymia rzuca się w oczy każdemu, czyjego wzroku nie
zaćmiewają doktryny, noszące na sobie stępel petersburski, berliński, wiedeński, a mające na celu trzy narody we wiecznem utrzymywać rozdwojeniu i rozdzieleniu.
Tytuł przeto, który powieści niniejszej dałem, wyobraża ideę i jako taki nie jest w chwili obecnej anachronizmem.
1.
Zaczynam tedy powieść.
Rzecz dzieje się w Petersburgu.
Uprzedzam czytelnika, że Petersburg nie jest teatrem, na którym się rozwijać mają wypadki pomienione; jest atoli względem takowych punktem wychodnim.
W stolicy takiego państwa olbrzymiego tkwi niejeden punkt wychodni. Ogniska takie to mają do siebie, że zaczątki ruchów rozchodzą się z nich w strony dalekie.
Petersburg sięga do Indyów, do Chin, na drugą półkulę; cóż przeto dziwnego że w nim zawięzują się zdarzenia, mające się rozsnuć w opowiadaniu, odnoszącem się do idei przez
Petersburg zawzięcie głuszonej?
Owóż rzecz dzieje się w Petersburgu, w salonie, którego opis szczegółowy zająłby nam miejsca bardzo dużo.
A, bo też to był salon jeden z najpierwszych w stolicy, zapełniony przepychem niewysłowionym, ubrany z gustem, któremu krytyk najsurowszy nicby do zarzucenia nie znalazł.
Przepych bez zbytku jest to sztuka nie każdemu dostępna.
Nie dostępna jest ona szczególnie tej arystokracyi pieniężnej, której chodzi przedewszystkiem o wykazanie bogactw, a która od jednego rzutu oka poznać się daje w salonach swoich,
jaśniejących i złocących się, znamionujących świątynię, w której hołdy cielec odbiera. Tam wszystko na effekt.
W salonie zaś, o którym mowa, effektowność kryła się po za harmonią doskonałą, jaka panowała w doborze i rozkładzie sprzętów i ozdób.
Ani za małe, ani za duże — rzecz każda na właściwem znajdowała się miejscu i sprawiała to, że tam każdy czuł się niby u siebie, otoczony wygodą i wdziękiem.
Ozdobę atoli największą, w chwili w której do salonu tego czytelnika wprowadzamy, stanowiła kobieta rzadkiej piękności.
Uroki, jakie ją otaczały z dołu do góry, opisać się nie dadzą spokojnie.
Słuszna i majestatyczna, poważna i polotna — zdawała się naumyślnie być stworzona na mieszkankę tego przybytku rozkosznego, który ożywiała obecnością swoją, pomimo że
spoczywała nieruchomie przed kominkiem, na którym jasnym płomieniem gorzał ogień. Płomień strzelał do góry, ona fijołkowem okiem wpatrzona weń była.
Nie płomień atoli zajmował ją.
Myśl jej błądziła gdzieś indziej, co się pokazywało na gładkiem jej płowemi włosami przyozdobnionem czole, po którem przesunęła niekiedy chmurka niby, i na ustach koralowych,
przez które od czasu do czasu półuśmiech się przewijał, odsłaniając szeregi zębów perłowych.
Te chmurki i te półuśmiechy dziwnie jej wdzięku dodawały, nie ujmując onego wówczas nawet, kiedy oczy jej zmieniały nagle wyraz i stawały się straszne jakieś.
Zdarzało to się rzadko i odbywało przelotnie. W chwili jednej łagodna słodycz spojrzenia ustępowała, kryła się gdzieś w głębi, a miejsce jej zajmowała dzikość tygrysia.
Przechodziło to jednak wnet — trwało nie dłużej jak mgnienie źrenicy.
Następował uśmiech, który, złośliwy przy narodzinach swoich, konając rozpływał się w pogodzie anielskiej.
Kobieta siedziała przy kominku w postawie półleżącej.
Postać jej drapowała odzież jedwabna barwy popielatej, uwydatniająca zarysy kibici i zaokrąglenia biustu.
1 | 2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7 | 8 | 9 | 10 | 11 | 12 | 13 | 14 | 15 | 16 | 17 | 18 | 19 | 20 | 21 | 22 | 23 | 24 | 25 | 26 | 27 | 28 | 29 | 30 | 31 | 32 | 33 | 34 | 35 | 36 | 37 | 38 | 39 | 40 | 41 | 42 | 43 | 44 | 45 | 46 | 47 | 48 | 49 | 50 | 51 | 52 | 53 | 54 | 55 | 56 | 57 | 58 | 59 | 60 | 61 | 62 | 63 | 64 | 65 | 66 | 67 | 68 | 69 | 70 | 71 | 72 | 73 | 74 | 75 | 76 | 77 | 78 | 79 | 80 | 81 | 82 | 83 | 84 | 85 | 86 | 87 | 88 | 89 | 90 | 91 | 92 | 93 | 94 | 95 | 96 | 97 Nastepna>>
Polecamy inne nasze strony: